O przyjaźni z Belgią w tle

Zastanawiałam się czy o mojej ostatniej przygodzie opowiedzieć przez pryzmat podróży czy może refleksji na temat pewnej niezwykłej znajomości. Najlepszą opcją będzie jednak chyba połączenie obu. A o co właściwie mi chodzi? Ostatni długi weekend spędziłam bowiem w Belgii z moją parabatai, świętując jej urodziny.

Już nie raz słowo parabatai pojawia się na blogu, gdy chodzi właśnie o moja najlepszą przyjaciółkę. I choć w fandomie Cassandry Clare już nie jestem i mam w nim ogromne zaległości uwielbiam ten termin i preferuję od zwykłego określenia przyjaciółki. Znamy się bowiem całe życie, mając wspólne zdjęcia jeszcze w pieluchach, łączy nas masa wspomnień i bezmiar inside joków, a przy niej nawet nie ma sensu udawać, bo i tak będzie o tym wiedziała. Wzajemnie się inspirujemy, dajemy sobie siłę, wiemy, co tej drugiej po głowie chodzi, a przez moją rodzinę jest wręcz ona traktowana jak druga córka (i chyba analogicznie jest w przypadku jej familii). I dlatego termin parabatai wydaje mi się bardzo na miejscu.

Nie mam pojęcia, dlaczego w brukseli jest Waterstones.
Nie będę jednak narzekać.
Nasza przyjaźń sporo przeszła, ale i tak byłam mocno zmartwiona faktem, że parabatai wyjeżdża na trzy miesiące do Belgii. Od września do końca listopada miała mieszkać z belgijską rodziną, chodzić do belgijskiej szkoły, przeżyć coś niezwykłego i doszlifować swój i tak wspaniały francuski. Z jednej strony cieszyłam się, że ma taką szansę się rozwijać, z drugiej jednak wiedziałam, że będę tęsknić i będzie mi bardzo trudno. Jej pewnie również. Tym bardziej, że miała tam obchodzić swoje urodziny.

Pisałyśmy i dzwoniłyśmy do siebie regularnie, ale wiadomo chyba, że to nie to samo co fizyczne spotkanie. Gdy pojawił się więc plan mojej wizyty u niej na parę dni, tym bardziej, że u nas wtedy jest wolne z okazji Wszystkich Świętych, dało mi to ogromną motywację. Plan, choć z początku zupełnie nierealne zaczął jednak przybierać konretne kształty, gdy rodzina goszcząca zgodziła się przyjąć mnie na trzy dni. Bilet lotniczy został kupiony, a mi pozostawało odliczać dni.

W niedzielę, jadąc z rodzicami na lotnisko nadal nie mogłam w pełni uwierzyć w fakt, że po prawie dwóch miesiącach się zobaczymy. I to jeszcze gdzie? W Belgii! Dopiero wsiadając do samolotu uderzył mnie ten fakt i poczułam tak wdzięczna wobec zarówno rodziny goszczącej jak i tej prawdziwej mojej parabatai, którzy umożliwili mi coś, co było jednym z wspanialszych przeżyć w moim życiu.

Po co tort urodzinowy skoro można mieć wafel?
Nie będę tu opisywać dokładnie, co robiłyśmy w trakcie mojej wizyty, myślę natomiast, że poniedziałek, który spędziłyśmy w Brukseli wart jest choć paru słów. Może i jeden dzień to niewiele, ale było to naprawdę parenaście niezwykłych godzin, do których wracam i będe wracać myślami nieraz. Nasz plan łączył w sobie troszkę zwiedzania i takich nieco mniej turystycznych miejsc. Nie byłyśmy same, bo towrzyszyła nam pewna przeurocza Belgijka, która to z kolei pomieszkiwała u parabatai przez trzy miesiące w zeszłym roku. Zaczęłyśmy więc od wizyty z Waterstonesie, sieciowej księgarni brytyjskiej, która z jakiegoś powodu ma swój sklep z belgijskiej stolicy.  Następnie udałyśmy się do sklepu, który oferował mangę, gadżety z nią związane, gry, a także miał niewielką ofertę muzyki koreańskiej. Okolica, w której leżał sklep wyróżniała się tym, że nazwy sklepów i restauracji były po chińsku. Bruksela nie ma swojego China Town, jest jednak właśnie taki zakątek, w którym skoncentrowana jest społeczność chińska. Nieźle zmęczyłysmy się tym piszczeniem do książek i płyt, więc zrobiłyśmy krótką przerwę w kawiarnii, która była naprawde przeurocza, taka z charakterem. Wypoczęte, ruszyłyśmy znów w miasto, tym razem przygotowane na część bardziej turystyczną. Manneken Pis, przy którym zjadłyśmy słynnego belgijskiego wafla, jako alternatywa dla tortu. Była nawet świeczka i sto lat. Parę osób ze zdziwieniem bądź uśmiechem przyglądało się trójce uhahanych dziewczyn. Hôtel de Ville, Jeanneke Pis, Katedra Świętego Michała i Świętej Guduli, Biblioteka Narodowa, spod której rozciągał się pięny widok na miasto, a także spacer pod Pałac Krolewski. Przyszedł jednakczas, aby pożegnać się z Brukselą  i wracać do domu, choć iweczór zapowiadał sie równie ekscytująco, ponieważ miałyśmy iść na lokalne świętowanie Halloween. Następnego dnia był ten specjalny dzień, w sumie powód, dla którego przyjechałam, czyli urodziny. Spędziłyśmy go spokojniej, ale równie miło.

Parabatai czyta mangi. Po francusku.
Wyprawa do Belgii nie była jednak niezapomniana, bo była wyprawą do Belgii, ale dlatego, że pojechałam świętować z bliską mi osobą. Nie uważam się za osobę zbyt pozytywnie nastawioną do życia, choć, jak na ironię, mam tak wiele marzeń. Brakuje mi więc wiary w ich spełnienie, co powoduje, że jestem dosyć świadoma, że przyszłość będzie raczej pasmem rozczarowań niż sukcesów. Uważam jednak, że właśnie coś takiego, jak ten parodniowy wyjazd może trochę zmienić moje nastawienie, ponieważ, nie ukrywam, wiele moich marzeń jest związanych bezpośrednio z podróżami, które często wydają się niemożliwe, bo bilety są drogie, języki trudne, a i bez nich ciężko rzeczywiście poznać dane miejsce i jego kulturę, a i szczęściarzem trzeba być wielkim, aby praca na to wszystko w przyszłości pozwoliła. Jeśli mogę jednak odbyć dwugodzinny lot samolotem, aby powiedzieć Wszystkiego najlepszego! teraz, to dlaczego nie za 10 lat? Kto wie gdzie wtedy będę ja, moja parabatai czy inne bliskie mi osoby. Kto wie czy nie będziemy przejżdżać pół świata tylko po to, aby się uściskać? Na pewno będzie to ciężkie wyzwanie, tak samo jak byłoby to choćby życie w innym kraju, ale chyba to najbardziej satysfakcjonuje, gdy pokonujesz trudności i stawiasz sobie poprzeczkę. A jeśli gdzieś tam, choćby nie wiadomo jak daleko jest ktoś lub coś tak bardzo dla Ciebie ważnego, to nic nie stanie na przeszkodzie. No może jedynie ty sam.

A Wy? Macie swojego parabatai?


3 komentarze:

  1. Mam, i jest kochana. Też znamy się od urodzenia i to niesamowite. Gdyby do mnie przyjechała, to powiedziałabym jej, że ją bardzo kocham i tak już jest tak ~:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Od pięciu minut próbuję wykombinować sensowny komentarz, ale strasznie mi nie idzie. Chyba po prostu napisałaś już wszystko. Ostatnie kilka zdań jest tak bardzo mądre i budujące. Przyjaźń zaprawdę ma wielką moc!
    No i... Belgia *-* Mam rodzinę w Brukseli a nigdy w niej nie byłam (w Brukseli, nie w rodzinie) Chyba czas to zmienić, skoro Ann może sobie tam polecieć na urodziny przyjaciółki. (I tak oto oficjalnie zostałaś moją inspiracją)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jezu jaka urocza relacja, życzę wam ogólnie powodzenia! Takie przyjaźnie naprawdę są wyjątkowe. Moją parabatai poznałam pięć lat temu online i to jedna z najważniejszych relacji w moim życiu.

    OdpowiedzUsuń