Bo T-rex i tak zawsze wygra, czyli parę słów o Jurassic World

Dinozaury. Chris Pratt. Dinozaury. O tych rzeczach myślałam, idąc do kina na Jurassic World. Oczywiście pamiętałam o cudownych pierwowzorach Spielberga z lat 90. W końcu mam do nich straszny sentyment, ale nie marzyłam nawet o tym, aby kolejna część dorównała poprzednikom. Nie dorównała. Było przy tym schematycznie, ale nie źle.

Park jest znów otwarty i radzi sobie całkiem nieźle. No może nieźle to niedomówienie - zarabia masę pieniędzy i przyciąga rzeszę rodzin, które są żądne wrażeń i innych atrakcji. Przywykli jednak do dinozaurów, odwiedzający chcą jeszcze więcej. Jurassic World decyduje się na zrobienie krzyżówki genetycznej i tak powstaje superdrapieżnik. Żadnego widza nie zaskoczy chyba fakt, że bestia wydostaje się na wolność i, ups, zaczyna się robić problem.

Zacznę może od postaci. Mamy Owena, granego przez świetnego Chrisa Pratta, odważnego, świadomego wszystkich wad parku, inteligentnego, zabawnego i zdecydowanego tresera velociraptorów. W trakcie seansu próbowałam dojść, czego mu brakuje. Otóż niczego, i to jest podejrzane. Oczywiście nie zmienia to faktu, że spoglądałam na pana Pratta z rozmarzeniem. Dalej jest dwójka małolatów: irytujący nastolatek, którego nie interesuje nic poza płcią przeciwną, robieniem z siebie idioty i wywyższaniem się nad młodszego, ale mądrzejszego brata i właśnie ciekawego świata, wrażliwego chłopca. W większości filmów familijnych istnieje niestety ten powielany częstokrotnie steretotyp, że jeśli masz paręnaście lat to jesteś lekkomyślny i głupi. Mam paręnaście lat, ale chyba nie zignorowałabym zakazu, że coś w parku pełnym niebezpiecznych zwierząt jest nie tak i trzeba wracać i do tego wjechała na zakazany teren przez dziurę w ogrodzeniu, która wygląda jak zrobiona przez jakąś wielką bestię. Do tego naraziła na konsekwencje mojego postępowania młodszego brata. Nie mogę jednak odmówić Zachowi, bo tak nasz uroczy nastolatek się nazywa, brawury, która czasami podchodziła pod absurd. Ja przynajmniej umarłabym wtedy ze strachu. Na koniec zostawię Claire, która jest tak schematyczna, że aż boli. Jeśli kobieta odniosła sukces w życiu zawodowym, to musi być samotna, zachowywać się niekiedy jak robot, a tak naprawdę być zagubiona i nieporadna, gdy przychodzi, co do czego. Na szczęście jest Chris Pratt, który wszystko naprawi i uratuje. Generalnie postacie kobiece w tym filmie to wielka porażka. Może poza czterema.

Blue, Charlie, Echo i Delta, czyli Raptor Squad, którym teraz zapchany jest tumblr, to bohaterki doprawdy urocze. Silne, niezależne, lojalne względem siebie nawzajem, do tego inteligentne. To dopiero zaskakujące kobiece postacie. Popełniają błędy, zmieniają sojuszników, ale koniec końców wszystko kończy się tak, jak powinno. A tak całkiem na serio, to sceny z velociraptorami są świetne i pisząc to, mam przed oczami Chrisa Pratta na motorze w otoczeniu swojego gadziego gangu.

Jak już o dinozaurach mówimy, to rzeczywiście robiły wrażenie. Mozazaur, pożerający rekina czy stado latających dinozaurów były naprawdę efektowne. Bardzo ciekawił mnie wątek mutanta, Indominusa rexa. Myślałam, że dowiemy się trochę więcej o jego pochodzeniu. Niby było o rzekotce, mątwie, tyranozaurze czy velociraptorze, ale żadne z tych zwierząt nie zwodzi ludzi, że uciekło z klatki, nie zabija dla sportu. Choć gdyby w filmie powiedzieliby, że w genach bestia ma coś od człowieka, byłoby to dziwne i pewnie wywołało jakieś dyskusje, ale skąd niby bestia chciałaby zabijać dla samego zabijania? Tylko ludzie są tacy nienormalni.

Czytałam gdzieś opinię, że w przeciwieństwie do pierwowzorów, w filmie są jedynie efekty, a brak już tego rzucającego się w oczy przekazu o igraniu z naturą. I absolutnie się nie zgadzam. Moim zdaniem z całego filmu emanuje to, że człowiek uważa się za boga i igra z czymś, co go przerasta, zapominając, że on nad naturą nigdy nie zapanuje, bo sam jest jej częścią. Co dokładnie widać w historii Indominusa. Namieszali głupi ludzie, pragnąc dostarczyć ludziom rozrywki, a sobie pieniędzy. Efekt był jednak wręcz przeciwny od zamierzonego.

Niektórzy piszą, że krzyżówka dinozaurów to już za wiele. Może. Ale czy my, widownia kinowa nie jesteśmy przypadkiem, jak ci wszyscy odwiedzający Isla Nublar? Chcemy jeszcze więcej. Dlatego mogę zrozumieć decyzje twórców, aby dać coś jeszcze bardziej spektakularnego od zwykłego gada. W końcu to widzieliśmy już 20 lat temu i trzeba czegoś nowego. Film rozrywkowy zawsze pozostanie tylko filmem rozrywkowym, a jak rozwiązuje się problemy w sequelach blockbusterów? Większe, bardzie niebezpieczne, wymagające więcej ryzyka.

Koniec końców, film podobał mi się, chociaż nie byłam zachwycona. I tego się spodziewałam. Jeśli zapomnę o schematycznej postaci kobiecej (swoją drogą, czy ktoś mi wytłumaczy, jak potrafiła cały dzień latać po dżungli i uganiać się za dinozaurami w szpilkach) i wkurzającym nastolatku, to bardzo przyjemny film o dinozaurach i o tym, że nawet takie bestie nie mogą być samotne. Polecam wydać trochę więcej pieniędzy, ale wybrać się jednak do IMAXu, jeśli macie szansę, bo tego typu filmy robią dużo większe wrażenie z takim dźwiękiem i obrazem. A zainteresowanych jakąś interaktywną zabawą zapraszam na oficjalną stronę Jurassic World. Nie filmu, parku.

PS: Żebym nie zapomniała napisać, co wyniosłam z filmu. Mogę być cool, ale nigdy nie będę tak cool, jak Chris Pratt, jadący na motorze u boku czterech velociraptorów, które oswoił.

1 komentarz:

  1. Na filmie byłam dopiero dziś, dlatego poczekałam z czytaniem tego posta. W sumie nic dodać nic ująć, opisałaś film dokładnie takim, jaki jest. Okay, ale efekciarski i popada w schematy. Ale nadal jest fajny, chociaż nic ponad to.

    OdpowiedzUsuń