I need a Doctor, czyli o czterech pierwszych sezonach Doctora Who

Nie wiem, od jak dawna pragnęłam obejrzeć Doctora Who. Oprócz filmów animowanych, w dzieciństwie oglądałam sporo science-fiction, więc od dłuższego czasu przepadam za tym gatunkiem. Masa odcinków, świetni aktorzy, cudowni scenarzyści, do tego ogrom humoru, niezwykle nęcący fandom i... brytyjski akcent.

Dziś opowiem Wam nieco o moich wrażeniach z czterech pierwszych sezonów Doctora Who (nowych serii), ulubionych odcinkach, postaciach, cytatach i masie wylanych łez. Myślę, że to dobry moment na wpis, bo piąty sezon to już nowy Doctor, a tak mogę obiektywnie ocenić to, co dotąd widziałam. Od razu mówię, że we wpisie pojawią się spoilery z wyżej wspomnianych sezonów. Tych, którzy DW oglądali błagam o komentarze, bo nie znam żadnego Whoviana i nie mam z kim rozmawiać o tym ósmym cudzie świata.

Zacznijmy od początku. Obsolutnie czarujący fandom przyciągał mnie i przyciągał, do tego wielu blogerów i wideoblogerów polecających serial. Na wspomnienie zasługuje również fakt, że Doctor Who jest emitowany ponad 50 lat, więc musi być w nim coś niezwykłego, jeśli już tyle leci, a ludzie nadal oglądają i kochają. Włączam pierwszy odcinek, Rose. Humor humorem, ale to taki kicz, że zaczynam naprawdę poważnie się zastanawiać czy przypadkiem nie pomyliłam seriali. Oglądałam jednak dalej. I niewiadomo nawet kiedy, wpadłam w świat Doktora, jak Alicja w króliczą norę. Odwrotu już nie było.

Należę do osób przeżywających dosyć mocno filmy, książki, seriale. Ale taką dawkę emocjonalnej huśtawki, jaką zaserwował mi Who, mogę porównać chyba tylko do Harry'ego Pottera (ewentualnie Sherlocka BBC). Dowodem mogłaby być moja rozmowa przez telefon z parabatai, podczas której zachowywałam się, delikatnie mówiąc dziwnie. Skończyłam wtedy drugi sezon, kiedy Rose została w innym wymiarze i przeżyłam to tak mocno, że nie potrafię tego opisać, a jakbym mogła, chyba byście się mnie przestraszyli. Często spotykam
się ze stwierdzeniami, że książka (/film/serial) zniszczyła kogoś psychicznie. Dużo ludzi tak mówi. Ja pewnie też, choć tego nie zauważam. Ale robiąc taki szczery rachunek sumienia, tych prawdziwych, naprawdę ciężkich ciosów od fikcyjnych światów dostałam tylko kilka razy (tak, są wśród niech HP i Sherlock) i choć jestem dopiero w połowie nowych serii Doctora Who już wiem, że ten serial naprawdę niszczy.

Możecie się śmiać, że przesadzam, ale nie, bo chciałam szczerze wypowiedzieć się tu o moich odczuciach. Nadal, po tych czterech sezonach nie potrafię stwierdzić, na czym polega fenomen Doctora. Teraz sama dałam się wciągnąć, ale nadal nie rozumiem. Czy to fabuła, różnorodność postaci, słodko-gorzki miks? Nie wiem. Tak się akurat złożyło, ze jakiś tydzień temu mieliśmy wolną lekcje na angielskim i zgadnijcie co oglądaliśmy? Doctora oczywiście. Trochę osób już wiedziało, że oglądam i kocham serial i po czterdziestu pięciu minutach przygód Władcy Czasu, ktoś spojrzał na mnie z niedowierzaniem. No błagam. I to na tym punkcie tak szalejesz? Tak. Nie wyjaśnię dlaczego, ale tak.

Przejdźmy może teraz do jakichś konkretów, gdzie opiszę, które odcinki zapadły mi w pamięć najbardziej, co sądzę o kompanach Doctora i Władcy Czasu we własnej osobie. Zacznijmy może od odcinków.

Wydaje mi się, że pierwszym odcinkiem, który naprawdę zapadł mi w pamięć był Dzień Ojca z sezonu pierwszego, w którym to Rose postępuje bardzo nieroztropnie, ale możliwość uratowania ukochanej osoby to chyba zrozumiały powód. Patrząc na pana Tylera wylałam pierwsze, ale oczywiście nie ostatnie łzy. Kolejnymi odcinkami z udziałem Dziewiątego jest absolutnie fascynująca historia, przedstawiona w Pustym dziecku i Doktor tańczy. Przerażający ludzie z maskami gazowymi (których, tak swoja drogą, zawsze się bałam) i ten niezrozumiały na początku tekst Are you my mummy? Wszystko kończy się zaskakująco, a w dodatku zostaje wprowadzona postać Jack Harknessa. Nie mogę nie wspomnieć o finale sezonu (Zły wilk i Każdy swoja drogą). Naprawdę pokochałam Dziewiątego, do tego juz od kilku odcinków pożądnie shipowałam go z Rose i nie byłam pewna, czy polubię kolejną regenerację.

Przechodząc do drugiego sezonu, oprócz ostatnich odcinków był taki uroczy i zabawny. Tu moimi ulubionymi odcinków była Dziewczynka w kominku i Latarnia głupców (zabrzmi to płytko, ale Rose wyglądała niesamowicie). Drugi sezon to shipowanie Rose i Doctora pełną parą. Wszystko szło doskonale. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy i w tym przypadku był to Dzień Zagłady. To nie był smutek, nie zawód, to była autentyczna pełna bólu histeria. W sumie teraz trochę się tego wstydzę, ale nie mogłam uwierzyć. On ją kochał! Jak niby przeżyje te wszystkie sezony bez  uroczej, bystrej blondynki? Czy jest w stanie o  niej zapomnieć?

Po rozstaniu z Rose nadeszła Martha. Nie pogodziłam się z brakiem poprzedniej przyjaciółki Doktora i jakieś trzy czwarte sezonu trzeciego spędziłam nie znosząc bohaterki i modląc się, żeby Władca Czasu przypadkiem nie poczuł czegoś więcej niż przyjaźń. Absolutną perfekcją jest Blink (po polsku Mrugnięcie, ale po angielsku to brzmi o niebo lepiej), w którym, de facto, Doctora jest niewiele, ale to nie zmienia faktu, że odcinek zapiera dech w piersiach. Fabuła jest świetnie skonstruowana, pełno napięcia i skomplikowane odniesienia do czasu. Podobał mi się również Dalekowie na Manhatanie. Lubię klimat lat 20 w Stanach (ach, Gatsby), a do tego Dalekowie. Nie mogę zapomnieć o naprawdę ciekawej Naturze ludzkiej i Rodzinie krwi, w którym niby ten Doktor jest, ale go nie ma. Koniec końców, zaczęłam darzyć Marthę Jones pewna sympatią, co skumulowało się w Ostatnim z Władców Czasu, gdzie pokazała swoja twardą stronę, z pełnym poświęceniem i odwagą ryzykując dla Doktora i Ziemi życie.

Sezon czwarty przyniósł Donnę, poznaną juz w odcinku świątecznym trzeciego sezonu zdecydowana kobietę, która skradła moje serce (choć nie całkowicie, bo nadal rządziła tam Rose). Jednorożec i osa z Agathą Christie to kolejna niezwykła podróż w lata 20, tym razem na Wyspy Brytyjskie. W pamięć zapadły mi także odcinki w bibliotece, czyli Cisza w bibliotece i Las zmarłych. Naprawdę fascynujący był także Skręt w lewo, gdzie gdybano sobie, co by się stało gdyby Doktora nie było od trzeciego sezonu i jak wyglądałby bez niego świat, a także jak jedna,  z pozoru niepozorna decyzja może zmienić cały świat. Dwa ostatnie odcinki Skradziona Ziemia oraz Koniec podróży były pozytywnym zaskoczeniem, bo wszyscy widziani dotąd towarzysze Doktora zebrali się, co było naprawdę cudowne. Ale jak to zwykle w przypadku tego serialu bywa, był to śmiech przez łzy. Biedna Donna, te wszystkie cuda, które widziała... Nadal nie zadecydowałam, czy jestem usatysfakcjonowana zakończeniem wątku Dziesiątego i Rose, bo choć teoretycznie to był Doktor, to nie całkiem.

Nadeszła pora na pożegnanie Tennanta jako Doktora i mówię tu oczywiście o Do końca wszechświata. Wiedziałam, że musiało to nastąpić prędzej i później, ale i tak nie zmniejszyło to tego, co czułam, kiedy nagle zamiast Dziesiątego, do którego się tak przywiązałam zobaczyłam Matta Smitha.

Teraz pora na towarzyszy Doktora. Zacznijmy może od mojej kochanej Rose Tyler. Z tego, co widziałam na portalach poświęconch serialowi wiele fanów nie przepada za bohaterką, zarzucając jej egozim oraz ślepe podążanie za Władca Czasu. I choć rozumiem taki punkt widzenia, nie zgadzam się z nim. Po pierwsze, postępowanie egoistyczne, po swojemu to chyba przeciweństwo bezwolnego posłuszeństwa, prawda? Wiadomo, że Rose popełniła kilka błędów, ale jak człowiek. Ufała Doktorowi i kochała go, ale kiedy się z nim nie zgadzała, była uparta i trzymała na swoim. Mnie urzekła jej świeżość (dziwnie to brzmi, wiem), poczucie humoru i optymizm. Jak dotąd jest moja ulubioną, zaraz po Doktorze oczywiście, postacią. Jak już wcześniej wspominałam, że ona i kosmita z Gallifrey to moje OTP. W sumie sama mnie to dziwi, bo zazwyczaj wole takie związki, nagłe, powstałe z niczego, pełne sprzeczności uczucie, natomiast tu mamy powolne dojrzewanie obojga do tej miłości. Don't care. Still ship it.

Następnie mamy Marthę Jones, do której, jak już wcześniej wspominałam, długo nie mogłam się przekonać. Pod koniec jednak dałam jej szansę i nawet ją polubiłam. Na szczególny podziw zasługuje fakt, że ona sama od Doktora odeszła. Przeżyła tyle przygód, zobaczyła tyle światów, ale miała na tyle siły, aby odejść, odpuścić, kiedy przyszła na to pora. Jestem pewna, że ja nie miałabym na tyle odwagi. Z miłym zaskoczeniem spotkała się wiadomość o jej małżeństwie z Mickey'iem, bo ja, z moim mocno shipperskim nastawieniem na to nie wpadłam, ale wierzę, że to szczęśliwa para, tym bardziej, że Martha w końcu skończyła z nazwiskiem Smith.

Donna różni się od Rose i Marthy, co było widać już od pierwszego odcinka, w którym się pojawiła. Jest zdecydowana, uparta i wygadana, wie, czego chce, co pokazała np. dosłownie wpychając się Doktorowi do TARDISa. Jest to też taki poprawiający humor przykład, że nawet z pozoru mało ważna, niepozorna osoba, może okazać się dużo ważniejszą od wszystkich celebrytów, artystów, polityków. Jej humor i złośliwe uwagi wymieniane między Władcą Czasu naprawdę niejednokrotnie sprawiły, że się uśmiałam. Nie wiem za bardzo, jak napisać o końcu historii rudowłosej przyjaciółki Doktora. Naprawdę żal mi, że zapomniała o wszystkim, co przeżyła, przygodach na innych planetach, zagadkach z przeszłości i przyszłości.

Co do epizodycznie występujących towarzyszy, to uwielbiam ich wszystkich. Nie do wiary jak zmienił się Mickey. Na początku bał się wszystkiego, był kłopotliwy, niezdarny i trzeba było go cały czas ratować. W czwartym sezonie to dobry żołnierz, odważny i lojalny człowiek. Wow. Kapitan Jack to taka cudowna postać, która potrafi rozbawić nawet w najgorszych momentach. Wspominając o Sarze Jane Smith to bohaterka naprawdę mnie zainteresowała. Podróżowała u boku Trzeciego Doktora i kiedy skończę New Who, na pewno z ciekawością zobaczę młodziutką Sarę w akcji, jeśli tylko znajdę gdzieś takowe odcinki.

Pora a Doktora! Z tego co czytałam, wiele osób pomija Dziewiątego Doktora, od razu przechodząc do następnego, bo Władca Czasu Christophera Ecclestona jest uważany za nudnego. Nic bardziej mylnego! Świetnie wprowadza Rose, a z nią również widza w tajniki wszechświata. Do tego ma cudowne poczucie humoru, mimikę i gestykulację, a charakterystyczne dla niego powiedzonko: Fantastic! juz chyba zawsze będzie mi się kojarzył z głosem Ecclestona. W porównaniu
do Dziesiątego, to jest taki beztroski Doktor, choć oczywiście nie mogło się obyć bez smutnych chwil (w tym serialu to chyba jest niemożliwe).

Są postacie, przez które nie możesz przestać się śmiać. Istnieją również takie, które sprawiają, że jest Ci smutno. A jak połączysz te dwa typy... Jest najgorzej. Poczucie humoru jest chyba charakterystyczne dla Władcy Czasu, niezależnie od tego, czy to Pierwszy czy Dziesiąty. Natomiast Doktor Tennanta to również postać, podkreślającą tragizm bycia nieśmiertelnym podróżnikiem. Ludzie odchodzą ty zostajesz i choć masz tak wielu przyjaciół, to tak naprawdę jesteś sam. Powiem Wam szczerze, nie chciałabym byc Władcą Czasu. Odpowiedzialność, spoczywająca na barkach takiej istoty musi być nie do zniesienia. Patrzeć, jak ludzie giną, ponieważ nie można naruszyć zasad, oglądać upadek cywilizacji bez możliwości zrobienia czegokolwiek. Nie wiem, jak Was, ale mnie to przeraża. Do tego dochodzi cały wątek z Rose, sprawiający, że jest jeszcze smutniej. Scena, w której oboje przytulają się do ściany, chcąc sięgnąć do siebie, ale nie mogąc (w końcówce drugiego sezonu) to taki ogrom feelsów. Przez następne dwa sezony widzimy, jak stara się on pogodzić z utratą dziewczyny i choć niewiele razy o niej wspomina, za każdym razem ma wyraz twarzy tak pełen emocji.

Już kończę, nie martwcie się, bo nieźle się rozpisałam. Może po tym wpisie stwierdzicie, że jestem niestabilna psychicznie i przypuszczam, że to prawda. Naprawdę ciesze się, że rozpoczęłam moja przygodę z Doctorem Who, bo już czuje, że to jeden z tych fikcyjnych światów, które pozostaną ze mną na długo. Najgorsze jest tylko to, że zazwyczaj tego typu filmy/seriale/książki to oprócz chwil zachwytu godziny zapuchniętych oczu i leżenia pod kołdrą, wyrzucając światu dlaczego jest taki... zwyczajny. Przyznam szczerze, że trochę boje się sięgnąć po Jedenastego, bo trudno będzie sprostać wyzwaniu przekonania mnie do siebie po trzech sezonach Tennanta. Jeśli oglądaliście Doctora, dajcie mi znać, co sądzicie, jakie postacie lubicie i który Doktor jest Waszym ulubionym.



8 komentarzy:

  1. Wow, z tego co do tej pory przeczytaliśmy na Twoim blogu to zdaje się, że z tym serialem jesteś najmocniej związana. Mylę się?!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ej, a ja nie przepadam za Rose. Lubię ją z Dziewiątym (bo on jest taki uroczy, a ona jeszcze czuje do niego jakiś respekt), a później też mi az tak bardzo nie przeszkadza, ale:
    a.) strasznie wkurzyła mnie w odcinku "Dzień ojca" i to nie tym, że uratowała swojego tatę. Tak to akurat też bym zrobiła (może to egoistyczne, ale taka prawda - zaryzykowałabym równowagę wszechświata by mój ojciec przeżył). Ale tym, że jak Doktor do niej wrócił, to potraktowała go, jakby jego obowiązkiem było opiekowanie się nią. A potem po kolei olewała wszystkie jego zakazy.
    b.) przez nią tak wiele osób nie lubi Marthy, która jest z kolei moją ulubioną towarzyszką. Wiele osób po odejściu Rose miało tak jak ty: Lol, ona nie jest Rose Tyler, więc jest beznadziejna. A to, że Doktor ja w sobie rozkochał to nie była jej wina (ale byłam na niego wkurzona - przecież to on się cały czas przed nią popisywał!).
    Ja nie oglądałam wszystkich odcinków Nowego Doktora (czyli twego od 2005, od Ecclestona), ale z każdego sezonu widziałam przynajmniej parę odcinków. I napiszę szczerze, że bardzo się boję tego, że znielubisz Doctora Matta i jego uroczych towarzyszy, ponieważ tak sie dzieję u większości ludzi, którzy oglądają sezony po kolei i kochają Tennanta. A tak naprawdę Doctor Smith jest naprawdę genialny! I te chwilę, kiedy sprawia wrażenie starszego i od Davida i od Chrisa chociaż od obu jest młodszy. Ale, Dziewiąty był badassem z wyglądu, ale cały czas się śmiał, z kolej Jedenasty stale się uśmiecha, ale kryję się pod tym okrutniejszy człowiek (kosmita? Władca czasu?)
    Nie mam ulubionego Doctora, ponieważ tak samo lubię Ecclestona (czemu, czemu, nie został na więcej sezonów? Ja chcę wiecej "Fantastic!"), Tennanta (przez chwilę był Moim Doctorem, ale jest za wrażliwy dla wrażliwej mnie i stwierdziłam, że ten związek jest skazany na niepowodzenie), Smitha (because Bow Ties are cool) i Capaldiego (który trochę zmiażdżył sobie mój szacunek jednym zdaniem, ale to wina cholernego Moffata, który pisze najlepsze odcinki na świecie, ale od kiedy przejął ten serial, zupełnie psuje go pod względem postaci - dlatego możesz nie polubić państwa Pondów).
    Miałam nadrabiać Doctorowe zaległości w święta, ale zaczęłam inny niszczący psychikę serial (mowa tu o Orphan Black, prześwietny serial, ale grozi nocnymi koszmarami) i nie byłam w w stanie oglądać nic innego.
    W każdym razie oglądaj piąty serial i nie uprzedzaj się od razu do nowych postaci, bo chociaż Moffat trochę je zepsuł, to ciągle są cudowne! A, i pamiętaj. Don't blink.

    OdpowiedzUsuń
  3. Moja przygoda z Doctorem zaczęła się jakieś dwa lata temu i choć nie zakochałam się w nim od pierwszego odcinka, to mogę powiedzieć, że jakoś w połowie pierwszego sezonu dałam się wciągnąć, a drugi wessał mnie kompletnie bez możliwości odwrotu. Póki co moim ulubionym Doctorem jest Dziesiąty i na razie nie udało się tego zmienić ani Smithowi ani Capaldiemu. Oczywiście może to też mieć jakiś związek z moim stosunkiem do ery Moffata, ale póki co nie będę się o tym wypowiadać - jestem ciekawa, jakie będzie Twoje zdanie.
    Do moich ulubionych odcinków dziwnym trafem zaliczają się te zostawiające widza z urazem psychiki i niemożliwością zrobienia kroku bez zapalania wszystkich świateł w domu. Mają w tym swój udział te autorstwa Stevena (Empty Child, Blink czy Silence in the Library/Forest of the Dead). Muszę jednak też wyróżnić Human Nature/The Family of Blood, gdzie zimna furia Doctora jest przerażająca i wspaniała w tym przerażeniu. Turn Left natomiast sprawiło, że miałam porządnego kaca po obejrzeniu go, bo wizja świata bez Doktora była zbyt... przytłaczająca. Cały odcinek przeżyłam dość ciężko, bo to zwyczajnie, fizycznie BOLAŁO - brak Doctora, JAKIEGOKOLWIEK Doctora, we wszechświecie jest zwyczajnie zły, niewłaściwy.
    Jednak na najwięcej uwagi moim zdaniem zasługuje Midnight - absolutnie fantastyczny i przerażający. Davis przeszedł samego siebie, do tej pory na wspomnienie planety z diamentu przechodzą mnie ciarki, jest to chyba najbardziej przerażający odcinek, bo nie ma tego, co mają wszystkie inne, a co sprawia, że nagle przestają tak straszyć - wyjaśnienia.
    No i oczywiście warto wspomnieć o The Doctor’s Daughter, który nieszczęście został całkowicie zepchnięty na bok i, bądźmy szczerzy, zapomniany. A szkoda.
    Do towarzyszy nie mam zbyt wielu osobistych przemyśleń - tak jak chyba wszyscy shipuję Doctora z Rose, uwielbiam Donnę i kapitana Jacka (który miał udział w chyba najlepszym plot twiście w całym serialu).
    Gdybyś chciała z kimś pogadać o DW, to ja zawsze chętnie - zapraszam na maila internetowa.97@gmail.com, FB, czy gdziekolwiek indziej.
    A póki co - życzę miłego dalszego odkrywania przygód naszego kochanego Władcy Czasu! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Mój luby jest fanem tego serialu, ja widziałam kilka odcinków i bardzo mi się podobały, muszę się w końcu zabrać za całość. A oglądałaś może "Sherlocka"? Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do uwspółcześnienia historii Doyle'a, ale ten serial jest niesamowity! Gra aktorska, muzyka, humor, zagadki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No brawo, przegapiłam, piszesz o "Sherlocku". Nie chciałam czytać całego postu, żeby nie ulec spoilerowi. Zrobisz wpis o tym przecudownym serialu? :3

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Znam parę fanów tego serialu, ale sama do nich nie należę, niestety. Słyszałam o nim wiele dobrego i chyba ostatecznie skuszę się na obejrzenie przynajmniej jednego sezonu :) Ostatnio czasu mam jak na lekarstwo, więc o oglądaniu seriali nie ma na razie mowy, ale kiedy już będę miała nieco czasu, to z przyjemnością wezmę się za Doctora :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Wow. Nie wiedziałam, że ktoś ma DOKŁADNIE takie samo zdanie o Doktorze jak ja. Uwielbiam Rose i końcówka drugiego sezonu całkowicie mnie zdemontowała, do tego stopnia, że wciąż mam łzy w oczach, kiedy oglądam zdjęcia jej i Doktora.
    Nie wiem, jak można pominąć Dziewiątego Doktora. Fakt, efekty specjalne były tam jedną, wielką żenadą (ale heloł, był 2005 rok, a serial miał baaardzo ograniczony budżet, więc czego się spodziewać), lecz sam Doktor, mimo ogromnej melancholii, jaką miał w sobie po Wojnie Czasu, był po prostu kochany. Jest on moim drugim ulubionym Doktorem. Oczywiści na pierwszym miejscu jest Dziesiąty. W pełni się z tobą zgadzam. Dziesiąty jest przedstawieniem tragizmu wiecznego życia, ale nie wspomniałaś, że jest to również najbardziej ludzki ze wszystkich Doktorów. Często wspominał poprzednich towarzyszy, był zakochany w Rose i bał się śmierci — bardzo wyraźnie było zaznaczone, że pokochał to swoje wcielenie i bał się utraty uczuć do Rose, Donny, Marthy i wszystkich innych towarzyszy. Nie oglądałam jeszcze wszystkich odcinków z Jedenastym, ale prezentuje się on w moich oczach dużo gorzej niż Dziesiąty czy Dziewiąty i nadrabia tam tak naprawdę tylko Amy, którą bardzo lubię.
    Co do Rose, jest ona moją ulubioną towarzyszką Doktora i nie lubię zarzucania jej fałszywych wad. W którym momencie była egoistyczna? Kiedy chciała ratować ojca? A kto by tego nie zrobił? Zresztą w późniejszych odcinkach bardzo wyraźnie rozumiała, że nie wolno mieszać w czasie i nigdy więcej tego nie zrobiła. Była zazdrosna o Doktora? A czy on nie był zazdrosny o nią? Błaagam. Rose była genialną postacią; pokazała, że wcale nie trzeba mieć ogromnego wykształcenia, być bogatym czy sławnym, żeby być kimś wielkim. A do tego znaczyła tak wiele dla Doktora. Pomogła mu się pozbierać po Wojnie Czasu, niejednokrotnie ratowała mu życie, a do tego czyniła go naprawdę szczęśliwym. Mam mieszane uczucia, co do jej i Klona, bo to tak naprawdę nie był przecież Doktor. Ten prawdziwy po raz kolejny musiał cierpieć po utraceniu jej, ale w końcu ona była tylko człowiekiem; pragnęła kogoś, kto odwzajemni w pełni jej uczucia, dla kogo będzie ważniejsza niż wszechświat. A dla prawdziwego Doktora to właśnie wszechświat był zawsze ważniejszy, więc może chociaż ten Klon byłby w stanie dać jej szczęście? Tak to sobie tłumaczę i chyba tylko to jest jedynym dobrym punktem w tej historii. Co nie zmienia faktu, że niesamowicie szkoda mi tego prawdziwego Doktora, który nigdy nie przestał jej kochać. Moment, w którym umiera i ostatnią osobą, jaką chce zobaczyć jest Rose rozłożył mnie na łopatki. Po prostu ryczałam jak głupia i nie mogłam przestać.
    Dziękuję ci za ten materiał, był naprawdę świetny i cieszę się, że są ludzi, którzy mają podobne opinie do moich ;)

    OdpowiedzUsuń