This is the end, Ann o Kosogłosie

Chyba najważniejszym punktem całego listopada na blogu miał być piątkowy wieczór, spędzony w kinie na premierze Kosogłosa części drugiej, ostatniego filmu osadzonego w dystopijnym państwie Panem. Dwa dni już minęły, a ja nadal nie bardzo wiem, jak mam się zabrać za ten wpis. Bo w sumie moje odczucia są dosyć mieszane i zastanawiam się, jak Wam to wyjaśnić. Wpis jest przeznaczony dla osób, które czytały Kosogłosa albo nie boją się spoilerów ;)

Po lekturze książki ciężko nie porównywać, a poza tym to właśnie powieść była główną motywacją wybrania się do kina. I choć filmowy finał kontynuuje według mnie spłycanie książek o refleksje i motywację bohaterki, bo tak się inaczej nie da, jeśli chodzi o fabułę samą w sobie jest to dość wierna ekranizacja. Dalej natomiast upieram się przy fakcie, że podzielenie trzeciej książki na dwie części jest zbyteczne, bo w porównaniu do poprzedników Kosogłos nie jest jakoś upakowany w kwestii fabuły, a wcześniej jakoś dało się zrobić jeden film na jedną książkę. Ale zmieniam trochę temat, więc o całej filmowej tetralogii może napisze innym razem.

A teraz przechodzimy do sedna Kosogłosa części drugiej. Dwa słowa. Finnick Odair. Pisałam, że bohatera bardzo lubię, ale żebyście sobie uświadomili: ja mam ochotę go otoczyć kocykiem i chronić przed światem zewnętrznym, bo jest dla niego zbyt cenny i dobry. Dlatego czułam się nieco zawiedziona, że nie dostał tyle czasu na ekranie, ile oczekiwałam. Jasne, to nie jest kluczowa postać, ale dosyć ważna i moim zdaniem powinna pojawiać się częściej. Przedstawienie ślubu jego z Annie ma ode mnie aprobatę, chociaż drażni mnie fakt, że nie został mu nadany kontekst. To nie było tak, że nagle postanowili sobie zrobić imprezkę w Dystrykcie Trzynastym, miało to swoją bardzo konkretną przyczynę. Najważniejszą sprawą, jaka jednak chcę poruszyć odnośnie Finnicka jest jednak jego, chlip chlip, śmierć. I czy nie zabrzmi to dziwnie jeśli powiem, że przedstawili to dokładnie jak ja sobie wyobrażałam w książce (niestety)? Te same uczucia towarzyszyły mi podczas lektury i w kinie. Wiesz, że mu się nie uda, ale i tak masz tą ciągłą nadzieję, aż do ostatniego momentu, a potem... Rozpacz.

Jak już o bohaterach mówimy, to Johanna, która była bohaterką poznawaną przez czytelników w Kosogłosie, tu twórcy zupełnie zrezygnowali z rozwijania wątków Mason. I czuję zawód, bo jest to moim zdaniem postać zarówno bardzo ciekawa, jak i w sumie nie taka trudna do przedstawienia w filmie. Dalej, chciałabym wspomnieć o Gale'u, choć właściwie nie jestem pewna jak to właściwie ująć w słowa. Pewnie większość z Was nie darzy go sympatią i nie shippuje z Katniss (w moim tylko to drugie), ale nie podobał mi się sposób przedstawienia bohatera. Był odważny i lojalny Katniss, ale z drugiej strony irytująco interesowny. W książce natomiast czegoś takiego nie czułam.

Moim zdaniem finał trylogii Collins emanuje takim cierpieniem, żalem, tęsknotą i uczuciem straty głównej bohaterki, że to poważna zbrodnia nie ująć tego w ekranizacji. Jasne, trudno pokazać na ekranie narrację pierwszoosobową, bo dużo rzeczy dzieje się w głowie bohaterki, ale było całkiem sporo scen obrazujących emocjonalne wyniszczenie Katniss. I przykro mi, jednorazowe nakrzyczenie na kota to dla mnie za mało. Jasne, trochę tam rozpaczała, przy śmierci niektórych, ale w porównaniu do powieści ta sfera emocjonalna jest dla mnie wcale niezrealizowana. Wykorzystanie chociażby sceny pobytu dziewczyny w swoim dawnym apartamencie w centrum treningowym, delikatna skóra, zniszczona równie jak wnętrze bohaterki, szukanie sposobów popełnienia samobójstwa, chaos. I tego brakuje w filmie, bo rezultat tego co przeszła Katniss to coś więcej niż parę wrzasków i łez wylanych w obecności Jaskra.

Finał kinowego hitu na podstawie światowego bestsellera i oczekujesz, że wyjdzie z kina z takim wow. Ja jednak w ogóle tego nie poczułam. Ani finałowa scena nie odpowiedziała moim wymaganiom, a ni po wyjściu z kina nie poczułam się taka spełniona. W porównaniu do poprzednich filmów, Kosogłos część druga wypada blado, a powinno być wręcz przeciwnie. I nie wiem, czego to jest kwestia, bo nimi książce wiernie, niby klimat zachowany, ale czegoś bardzo istotnego brakuje i nie chodzi tu tylko o wcześniej wspomniane załamanie twarzy rebelii. Może właśnie spełnia te warunki, więc jest poprawne, ale nic więcej. Nie wciska w fotel.

Na zakończenie pociesze Was jednak. Sam Claflin tak naprawdę nie umarł wraz ze swoim bohaterem i w przyszłym roku zobaczymy go w filmie Me Before You. A tak całkiem serio, to trochę mi żal, bo niestety czuję rozczarowanie. Może jest to kwestia moich zbyt wysokich oczekiwań, a może film rzeczywiście był przeciętny. Nie zmieni on jednak faktu, że całą serię zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej lubię, co chyba Was nie zaskakuje, jako, że postanowiłam przez miesiąc pisać tylko o niej. Niedługo pojawi się kolejny wpis, a a Was tymczasem zachęcam do komentowania :)

PS: Hayffie <3





4 komentarze:

  1. Miałam nie komentować, ale jak zachęcasz :) Chyba jednak pójdę na ten film, wyłącznie ze względu na scenę krzyczenia na kota o której czytałam już w paru miejscach.
    Ja tam lubię Gale'a. No dobra, momentami w "Kosogłosie" go nienawidziłam (ekhem wysadzenie "orzecha" w drugim dystrykcie), ale generalnie jestem w stanie go zrozumieć.
    Co jeszcze miałam powiedzieć? A, Johanna. Ale nie ma jej zupełnie? Czy tylko jest za mało?
    Kurczę, chyba serio muszę na to iść :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Johanny, to występowała, ale wiele jej nie widzeliśmy :c

      Usuń
  2. Ja byłam w piątek na maratonie, więc mogłam sobie porównać wszystkie 4 części i rzeczywiście, 4 część jako ,,wielki finał" nie zachwyca, ale jako film i ekranizacja sama w sobie jest dosyć dobra.
    Podobnie jak Ty, śmierć Finnicka wyobrażałam sobie dokładnie tak, jak zostało to przedstawione na ekranie, więc z tego jestem zadowolona. Natomiast trochę inaczej wyobrażałam sobie ślub Finnicka z Annie oraz śmierć Prim. Brakowało mi też niektórych scen z Johanną i tych końcowych, związanych z przeżyciami Katniss. Poza tym 4 część całkiem mi się podobała i ogólnie wszystkie części, jako ekranizację trylogii Suzanne Collins, oceniam bardzo dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  3. W większości muszę się z tobą zgodzić, ponieważ te miesiące oczekiwania na premiere ostatniej części dały wiele do myślenia. Jeśli chodzi o ten film to ja też bardzo wysoko podniosła poprzeczkę i byłam wymagająca (w końcu to koniec mojej ukochanej serii!!!) Będąc w piątek w kinie przez cały seans nie poczułam większego ucisku w sercu, dopiero później, już w domu, zaczęłam go spokojnie analizować. Najbardziej zabolała mnie śmierć Snowa w filmie, bo w książce była pokazana inaczej (i lepiej). Ta postać jest naprawdę ciekawa i jest jednym z lepiej zagranych czarnych charakterów, ale to już kwestia gustu. Ja jestem w stanie zrozumieć to, że ciężko jest zmieścić w jednym filmie tyle wątków, ale błagam, po co robili 2 części skoro i tak pomineli tyle istotnych faktów! Tak, tak, zgadzam się, ciężko było stwierdzić co w danym momencie czuje Katniss, przez większość filmu miała podobny wyraz twarzy. Kolejna wada, że panny Mason było mało, a szkoda, bo liczyłam, że rozwiną ten wątek. Więc podsumowując ostatnia część, była ogromnym skrótem dla osób które przeczytały książkę, ale byłam z niej całkiem zadowolona, choć ciężko to stwierdzić po tym komentarzu.
    Ps. Tak mało Haymitcha, tak wiele bólu...

    OdpowiedzUsuń